paulasthetic
Subiektywnik wiedeński, część I | Subjectour in Vienna, part I
Ten dzień zaczął się jak zwykle – najpierw szkolenie, potem dom. W międzyczasie obiad z anime w tle.
Ale coś było nie tak.
Na podłodze plecaki. Kurek od gazu zakręcony. Na stole bilet. Wszystkie poszlaki wskazywały na to, że zaraz będziemy w podróży do Wiednia. Jeszcze to do mnie nie docierało.
Wyjechaliśmy autokarem o 15.30 do Krakowa. Po paru godzinach spędzonych na przepychankach o miejsce na nogi, stoczonych z upartym pasażerem zajmującym miejsce przede mną, dotarliśmy do miasta smoka Wawelskiego w poszukiwaniu miejsca, gdzie moglibyśmy spędzić kolejne godziny w oczekiwaniu na przesiadkę. Kiedy już odczekaliśmy swoje, złapaliśmy nasz kolejny autokar do Wiednia. Patrzyłam z cichą nadzieją na fotele, które obiecywały komfortową podróż – ale jakiś głos w mojej głowie mówił mi: „co Ty, kobieto. Jakbyś pierwszy raz jechała autokarem za granicę.” Nie pomylił się. Te nadwyrężone ramiona miałam czuć przez kolejne dwa dni.
Jednak kiedy wysiedliśmy o 8.00 na dworcu Erdberg, nawet plecak mi nie ciążył. Przede mną stało wyzwanie – zaspokoić nasz rozpasany po całonocnej podróży głód. A że mam w zwyczaju robić research przed każdą podróżą, wiedziałam, że Wiedeń ma w swojej ofercie całkiem bogate zaplecze restauracji wegańskich. Wskoczyliśmy więc w metro i linią U3 dojechaliśmy na Stephansplatz. Wyjeżdżając z podziemi prawie nie spadłam z ruchomych schodów – widok Stephansdome był zabójczy. Gotycka architektura, chłód i deszcz – jakbym znalazła się żywcem w jednym z moich ulubionych kryminałów. Nagle przestałam być głodna.
I dobrze, bo mieliśmy przed sobą jeszcze parę krętych uliczek do przebycia. No zachłysnęłam się Wiedniem, no. Te białe kamienice z dopasowanymi idealnie szyldami sklepów, które nie krzyczą nachalnie: „zobacz, jesteśmy świadectwem popkultury konsumpcjonizmu”, a jedynie szepczą „popatrz, luksus – tutaj nawet H&M jest stylowy, wpadaj”. Te przypadkowo rozmieszczone figurki na rogach ulic. Ta czystość. Nawet deszcz wydawał się padać estetycznie na chodnik.
W drodze do Simply Raw Bakery (simply raw bakery) zahaczyliśmy o Ella’s (Ellas Food & Drinks) , gdzie sympatyczny kelner poinformował nas, że na ten moment mają jedynie kawę. Idealnie – po to się tam właśnie zjawiliśmy. Dzień przecież nie rozpoczyna się bez kawy. Bez śniadania też nie – dlatego po pokrzepieniu naszych dusz czarnym jak noc napojem, wybraliśmy się do wyżej wspomnianej restauracyjki. Obładowani plecakami wyglądaliśmy komicznie w tym obłożonym z każdej strony bibelotami miejscu o klimacie rodem z szafy babuni. Urocze, ciepłe miejsce, choć o przytłaczającej przestrzeni powitało nas mnogością smaków – owsianka, tosty z wege nutellą i hummus oraz mini – brownie. Tak na dobry początek dnia (nie mam jednak zdjęcia tego ostatniego, bo zniknęło w tempie ekspresowym).
Po zaopatrzeniu brzuchów w solidną zawartość jedzenia, zaplanowaliśmy odwiedziny u Freuda. I tu fail nr 1: Freud zamknął swe podwoje i przeniósł się do dwóch mniejszych kwater o ograniczonej wystawie. Ok, co dalej, w takim razie? Fool’s Tower z muzeum patologii? Fail nr 2: zamknięte. Na pocieszenie został nam Schonbrunn, jednak po zorientowaniu się w cenach szybko uświadomiłam sobie, że od zwiedzania pomieszczeń przesyconych złotem i słuchania o dynastii Habsburgów znacznie wolę architekturę. Architekturę i ogrody. A w ogrodach przepadłam. Jak to mówią: „jeśli nie chcesz mojej zguby – to ogrody daj mi, luby”. Spacerując wśród drzew pomachałam przebiegającemu nieopodal lisowi, odprężyłam się wśród zieleni, popodziwiałam ukryte w krzakach rzeźby, a na koniec zafundowałam sobie wraz z moim partnerem 10 min na placu zabaw pełnym labiryntów i muzycznych zabawek.
I tym oto optymistycznym akcentem zakończył się pierwszy dzień naszej podróży. Przed nami zaś: podbój Bratysławy. Do następnej Osobistej Środy!
***
Viennese Subjectour, part one: how I fell in love with viennese architecture. This day has started as usual - first training, then home. In the meantime, dinner with anime in the background.
But something was different.
Backpacks on the floor. The gas tap turned off. A ticket on the table. All signs pointed that we’re heading to Vienna. It hasn’t sunk in yet.
We set out to the bus at 15.30 to Krakow. After a few hours spent on scuffles for some leg space with a stubborn passenger occupying a seat in front of me, we arrived at the city of the Wawel Dragon, looking for a place where we could spend the next hours waiting for our change. Then - we caught our next bus to Vienna. I looked at the seats that promised a comfortable journey with a quiet hope - but a little voice in my head said to me, "What are you thinking about, woman. As if you were traveling by bus for the first time. " It wasn’t wrong. I was supposed to feel those strained arms for the next two days.
However, when we got off at 8.00 at the Erdberg station, I didn't even feel the weight of my backpack. I was on a mission – a mission to satisfy our hunger after an overnight journey. And because I’m used to do a research before every trip, I knew that Vienna offers quite a wide range of vegan restaurants. So we jumped into the metro and with U3 line we reached Stephansplatz. Leaving the underground, I almost fell down from the escalator - the view of Stephansdome was deadly. Gothic architecture, cold and rain - as if I was a character from one of my favorite thriller stories. Suddenly I stopped being hungry.
And that was good, because we still had a few winding streets to cross. I fell for Vienna, you know. These white tenemets with perfectly matched shop signs, which do not shout intensely: "look, we are a testimony of consumerism pop culture", but only whisper "look, luxury - even H&M is stylish, come in." These randomly placed figurines on street corners. This cleanliness. Even the rain seemed to fall aesthetically on the pavement.
On our way to Simple Raw Bakery (simply raw bakery), we stopped at Ella’s (Ellas Food & Drinks), where a friendly waiter informed us that at the moment they only have coffee. Perfect - that's why we came there. The day does not start without coffee.
Nor without breakfast - that's why after refreshing our souls with a black drink like night, we went to the aforementioned restaurant. Loaded up with backpacks, we looked comically in this knick-knotted place with a climate straight from Grandma's wardrobe. In a charming, warm atmosphere (though with overwhelming space), we were greeted with a multitude of flavors - porridge, toast with veg nutella and hummus and mini-brownie. That's what I call a good start of the day (but I don't have a photo of the last one because it disappeared immidiately).
After supplying our stomachs with solid food content, we wanted to visit Freud’s museum. And here’s fail # 1: Freud closed his doors and moved to two smaller quarters with limited exhibition. Ok, what's next then? Fool’s Tower and the pathology museum? Fail # 2: closed. Schonbrunn was supposed to console us, but after a quick overview of the prices, I’ve suddenly came to the realization that I prefer architecture much more than visiting gold-saturated rooms and hearing about the Habsburg dynasty. Architecture and gardens. Walking among the trees I waved to a fox running nearby, relaxed among the greenery while admiring the sculptures hidden in the bushes… And finally, together with my partner, I gave myself 10 minutes of free joy when visiting the playground full of labyrinths and musical toys. And the first day of the journey has ended with an optimistic accent. Ahead of us was the conquest of Bratislava.
So… until next Personal Wednesday!
See you then!